Mamy za sobą trzy moduły wyzwania i tyle samo obszarów Self-Reg, którym przyglądaliśmy się wspólnie z różnych stron. Jeżeli jeszcze nie jesteś częścią tego przedsięwzięcia, wciąż masz czas, żeby do nas dołączyć. Chciałabym Ci podpowiedzieć trzy rozwiązania, ale opcji jest oczywiście więcej. Możesz wybrać rozpoczęcie od modułu czwartego i nadrobienie wcześniejszych później, bo kolejność jest dowolna. Druga wersja to przyglądanie się wyzwaniu i ustalenie własnego scenariusza. Kolejną alternatywą może być przeprowadzenie wyzwania we własnym tempie, w oparciu o materiały publikowane na blogu Passionatelycuriousme.blog i w grupach Self-Reg dla rodziców. Zapisujemy przede wszystkim te stresory, które uda Ci się rozpoznać podczas danego modułu, ale możesz również przygotować osobną listę na te wszystkie źródła stresu z przeszłości, które Ci się przypomną lub skojarzą.
Człowiek to zwierzę stadne…
Znasz pewnie to sformułowanie, że potrzebna jest cała wioska do wychowania dziecka. Bardzo ciekawy punkt widzenia na temat tego zagadnienia przedstawiła Magdalena Komsta na swoim blogu (np. tutaj), a Agnieszka Stein nawet napisała całą książkę o tym. Natura tak zaprojektowała dla nas scenariusz przechodzenia przez kolejne etapy życia, a zwłaszcza rodzicielstwo, że potrzebujemy innych ludzi. Pamiętasz mój wstęp do równowagi w trzech kolorach? Jeden z obszarów naszego mózgu – układ limbiczny – przyniósł ssakom, w tym także ludziom, narzędzia i zasoby do budowania skomplikowanych relacji społecznych i komunikacji na poziomie niewerbalnym. Tak, bycie częścią grupy jest zapisane w naszych mózgach i nie można tego wyłączyć. A co, jeżeli te interakcje są dla nas źródłem napięcia i zabierają zbyt dużo energii?
Obszar stresorów społecznych to moja „ulubiona” domena. W bardzo wyraźnym cudzysłowie. Biologicznych czy emocjonalnych stresorów u mnie bez liku, ale te dwie grupy znam dość dobrze i wypracowałam sporo własnych złożonych strategii na zarządzanie poziomem napięcia i energii w tym kontekście. Z ostatniego tekstu wiesz, że o ile doświadczam stresu poznawczego (bo życie bez stresu nie istnieje 😉 ), zarówno pozytywnie mnie ładującego, jak i żerującego na mnie, to większości czynników nie nazwałabym stresorami. One przeze mnie przepływają, często nie wywołujących żadnych mierzalnych zmian. Za to obszar społeczny to moja pięta Achillesowa, i to stanowiło dla mnie ogromne wyzwanie w dzieciństwie. Zabrakło mi w moim otoczeniu łagodnych przewodników, którzy pomogliby mi wzmocnić moje kompetencje społeczne, wykorzystując to, co mam naprawdę do zaoferowania, zamiast próbować mnie zmieniać w kogoś innego. Nie będę wymieniać i opisywać moich stresorów, jak to robiłam wcześniej przy okazji omawiania innych kategorii, bo każda reprezentatywna lista byłaby naprawdę bardzo długa. Zamiast tego, opowiem Ci teraz historię, jedną z wielu podobnych z mojego życia, która pokazuje bardzo ciekawą stronę mojej społecznej twarzy. Zanim jednak przejdę do sedna, koniecznie jest pewne wprowadzenie.
….ale nie ja!
Od kiedy pamiętam, częsta i bliska obecność innych osób była dla mnie źródłem przebodźcowania. Wychowałam się w warunkach, w których bardzo trudno było o prywatność i odosobnienie, więc szukałam tego poza domem lub w chwilach, kiedy istniało niewielkie ryzyko zakłócenia tego stanu (np. w nocy po zaśnięciu wszystkich członków rodziny). Jednym z moich ulubionych miejsc na świecie było pole na Mazurach w pobliżu domu mojej kuzynki, którą odwiedzaliśmy co wakacje przez wiele lat. Daleko od innych zabudowań oraz dróg, w bezpiecznej okolicy, mogłam bez nadzoru godzinami spędzać czas w pojedynkę i do szczęścia wystarczało mi siadanie na skraju tego pola i patrzenie nań, oraz upajanie się ciszą. Taki regularny społeczny detoks raz w roku ładował moje akumulatory na wiele miesięcy. Kocham miasta, ich szum i zgiełk, piękno architektury oraz złożoność możliwości na spędzanie czasu, ale sama perspektywa tego, że interakcje społeczne są możliwe, wywołuje u mnie dreszcze i stan nieadekwatnego pobudzenia.
Polak, Czech – dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki
Historia, którą chciałabym przytoczyć, dotyczy wyjazdu na konferencję i przebywania w bliskim otoczeniu kilku osób, a zaczęła się od wspólnej długiej podróży pociągiem. Grupa studentów z mojego wydziału została zaproszona na niewielką, lokalną konferencję fizyków do Czech, gdzie zaprzyjaźniona czeska instytucja nie tylko zapewniła nam zakwaterowanie i środki finansowe na wydatki na miejscu, ale także umożliwiła nam pobyt dużo dłuższy niż samo spotkanie naukowe. Tym sposobem, po opłaceniu jedynie biletów na pociąg po polskiej stronie, przytrafiły nam się 9-dniowe zimowe studenckie kolonie. To wydarzenie stanowiło ważny punkt zwrotny w moim życiu, bo jako studentka trzeciego roku po raz pierwszy prezentowałam wyniki swoich badań naukowych na prawdziwej konferencji, w dodatku po angielsku. Nigdy wcześniej nie byłam z Czechach, a kocham podróże. Mimo tego nadmierny stres nie pozwolił mi czerpać pełnymi garściami z tej przygody, którą postawił przede mną los. W tamtym okresie długo i przewlekle chorowałam na infekcje dróg oddechowych i sytuacja była na tyle poważna, że ukończenie roku w terminie stało pod dużym znakiem zapytania. Tym sposobem do ostatniej chwili walczyłam z prezentacją i treścią swojego wystąpienia, próbując się skupić podczas napadów silnego kaszlu i pokonać fizyczne wyczerpanie. Tuż przed wyjazdem boleśnie oparzyłam się żelazkiem (i przez wiele lat miałam na ręce bliznę, która mi przypominała o tym doświadczeniu), a cała podróż i „konieczność” intensywnych interakcji społecznych przyniosła takie obciążenie, że nastąpił silny nawrót infekcji. W dniu mojego wystąpienia myślałam tylko o tym, żeby nie kaszleć za dużo tuż przed, bo to mogło oznaczać niemożność mówienia w trakcie. Ostatecznie dziękowałam losowi, że spisałam i wydrukowałam swoje wystąpienie przed wyjazdem, gdyż byłam w stanie jedynie je odczytać i jakimś cudem przetrwałam także wspólne konferencyjne wyjście na kolację. Do końca pobytu byłam tak chora, że głównie leżałam w łóżku albo spałam, wychodziłam tylko do pobliskiego sklepu po jedzenie i raz na „obowiązkowe” oprowadzanie po lokalnej jednostce naukowej. Zwróć uwagę na dwa słowa, które opatrzyłam cudzysłowem: „konieczność” i „obowiązkowe”. Oba odnosiły się do kontaktów społecznych z innymi uczestnikami oraz organizatorami oraz tego, czego ode mnie (i pozostałych) oczekiwano. Mieszkałam w dwuosobowym pokoju, który był częścią dwupokojowego kompleksu ze wspólną łazienką i małym przedpokojem. Pozostali studenci oraz towarzyszący nam pracownik naukowy byli zakwaterowani w tym samym budynku, ale niekoniecznie blisko. Z jakiegoś nieznanego powodu to nasz kompleks stał się centrum spotkań, gdzie zbierali się wszyscy Polacy wieczorami, czasami tylko po to, żeby pogadać, niekiedy towarzyszyło temu wino, muzyka i śpiew. Oprócz tego spędzaliśmy w mniejszej lub większej grupie całe dnie – te konferencyjne z czeskimi naukowcami, zakończone wieczornym wspólnym wyjściem do lokalu na kolację, a pozostałe – zwiedzając miasto, jedząc wspólnie posiłki, a po powrocie kontynuując cały proces integracji społecznej w akademiku. Dodatkowo znaczna część grupy chciała także w dni wolne wychodzić co wieczór do pubu. Ktoś mógłby powiedzieć, że to wszystko brzmi fantastycznie. Część z Was czytając ten tekst pewnie sobie pomyśli: „nic nadzwyczajnego, na tym polegają przecież takie wyjazdy”. Inni, w tym ja, mają pewnie gęsią skórkę, bo tak, dla mnie całe doświadczenie było tak silnie przytłaczające, że do tej pory pamiętam wiele szczegółów, chociaż minęło już kilkanaście lat. Rano budziłam się w jednym pokoju z koleżanką, której nie znałam dobrze, w malutkim przedpokoju spotykałam kolegów krzątających się podczas przygotowania śniadania. Często dołączały do nas osoby z innych pokoi lub spotykaliśmy się z nimi na dole w holu i wspólnie wychodziliśmy. Dni konferencyjne spędzałam w jednej sali z grupą naukowców. Pozostałe upływały na zwiedzaniu miasta ze wspomnianymi studentami, następnie lunchu w jednej przytulnych czeskich knajpek, na zakupach, po to, żeby wieczorem wyjść większą grupą na kolację, a później jeszcze iść do pubu na piwo i pogawędki. Czesi byli bardzo gościnni, chętnie spędzali z nami czas, a pracownicy naukowi traktowali nas – studentów – jak równych sobie. Na miejscu przebywała od paru miesięcy także osoba z naszego wydziału, która bardzo często do nas dołączała, a towarzyszący nam pracownik naukowy również chętnie się integrował i brał udział we wszystkich przedsięwzięciach. Grupa studentów, do której dołączyłam, znała się wcześniej, ale przyjęli mnie z otwartymi ramionami i dosłownie wszyscy okazali się interesującymi, inteligentnymi i otwartymi ludźmi. Spędziłam w ich towarzystwie wiele niezwykłych momentów, rozmawiając, świetnie się bawiąc czy po prostu po studencku imprezując. Chociaż między mną a resztą nie było mowy o głębokiej więzi czy przyjaźni, z częścią wciąż kontaktuję się od czasu do czasu. Ktoś mógłby uznać, że to musiała być cudowna wycieczka. Nie dla mnie. Zachorowałam na dobre już po kilku dniach tego intensywnego życia towarzyskiego. Dałam radę uczestniczyć w pierwszych kilku „programach dnia”, które zaczynały się rano od spotkania moich towarzyszy krótko po przebudzeniu i kończyły wieczorem albo później intensywnym uspołecznieniem. Sama konferencja trwała tylko parę dni i tutaj starałam się był częścią zarówno przerw, jak i wspólnych posiłków w lokalach. Zostawałam dłużej niż w rzeczywistości miałam na to ochotę. Na samym początku raz wyszłam wcześniej ze wspólnej kolacji z organizatorami. Czułam się bardzo przytłoczona i ta przedłużająca się biesiada fizycznie zabierała moją energię, a chciałam jeszcze w spokoju zrobić zakupy spożywcze na następny dzień, a później spędzić trochę czas w mniejszym gronie (na samotność nie mogłam liczyć). Dołączyła do mnie mała grupka studentów, którzy także zamierzali iść do sklepu. Reszta też wyszła, bo im znów przyszło na myśl, że wolą sobie pobiesiadować z winem we własnym pokoju. Następnego dnia otrzymaliśmy reprymendę od naszych polskich „opiekunów”. Czesi poczuci się urażeni tym, że nie chcieliśmy z nimi spędzić wieczoru, a doszły ich słuchy, że bawiliśmy się wieczorem we własnym gronie w akademiku. Moja potrzeba zmniejszenia intensywności interakcji społecznych została uznana za wymówkę, podobnie jak chęć innych osób zrobienia zakupów czy spędzenia czasu w ograniczonym gronie. Ponadto powiedziano nam, że skoro przyjęliśmy zaproszenie i hojność strony czeskiej, to mamy wobec nich pewne zobowiązania, a oni oczekują „tylko” wspólnego spędzania czasu. Zacisnęłam zęby i próbowałam być tego częścią przez parę dni. W pewnym momencie nie mogłam już tak dłużej – społecznie i fizycznie. Z uwagi na silne objawy chorobowe „zwolniono” mnie z obowiązku brania udziału w dalszym uspołecznieniu podczas dni wolnych (już po zakończeniu oficjalnej części konferencji), oprócz wizyty w goszczącej nas instytucji, połączonej z oprowadzaniem i kilkoma wykładami.
Ciągle robię coś nie tak…
Jeszcze długo po powrocie do Polski nie mogłam wyzdrowieć. Wtedy nie zdawałam sobie świadomie sprawy z tego, co było źródłem złego samopoczucia, przemożnej chęci ucieczki, wrażenia, że jestem w niebezpieczeństwie, a na końcu także pełnoobjawowej choroby. Teraz już wiem – nadmierny stres społeczny. Musiałam go odchorować, a zwłaszcza podróż powrotną pociągiem, która dodatkowo niespodziewanie przedłużyła się z powodu wypadku kolejowego – człowiek został potrącony przez pociąg, którym jechaliśmy. Po przekazaniu informacji osobie, która miała odebrać mnie ze stacji kolejowej, o tym, że nadal jesteśmy w pobliskiej miejscowości i nie wiadomo, ile tu jeszcze będziemy czekać, otrzymałam powiadomienie od mojego operatora, że za to połączenie pobrał pieniądze. To mnie bardzo rozzłościło, bo wyraźnie nastąpił błąd i zamiast wykorzystać przysługujące mi darmowe minuty w kraju, za każde połączenie musiałam płacić, a moje konto było prawie puste (nie mogłam zawczasu zasilić w Czechach z powodu problemów technicznych). Tym sposobem byłam uwięziona w przedziale z grupą innych zmęczonych ludzi, po bardzo długiej podróży, z perspektywą oczekiwania na przyjazd policji i innych służb (w tym prokuratora, gdyby stwierdzono zgon ofiary) przez wiele godzin i nawet nie mogłam zorganizować sobie alternatywnego powrotu do domu. Skomentowałam na głos sytuację dotyczącą operatora i darmowych minut, a wtedy nastąpiła sytuacja bardzo zaskakująca – jeden ze studentów skrytykował moje wyolbrzymione troski o jakieś tam darmowe minuty, podczas gdy być może zginął człowiek. Kilka innych osób posłało mi bardzo wymowne spojrzenie, inni tylko pokiwali głowami. To był chyba jeden z pierwszych przebłysków w moim życiu, kiedy zdałam sobie sprawę, że ja społecznie funkcjonuję inaczej niż znana mi większość.
Celebrujmy indywidualność
To nie tak, że życie tego potrąconego człowieka nie miało dla mnie znaczenia. Mimo wszystko moje podejście do całej sytuacji było inne – bardziej racjonalne – niż moich współpasażerów. Nie zaraziłam się ich reakcjami limbicznymi, związanymi z szokiem, trwogą, strachem i niedowierzaniem, związanymi bezpośrednio z samym wypadkiem (lub możliwą próbą samobójczą – bo takie podejrzenia zostały nam przekazane), gdyż z praktycznego punktu widzenia to nie miało dla mnie sensu. Gdybym ja osobiście udzielała pomocy poszkodowanemu, także starałabym się nie popłynąć na fali panikowania czy nerwowości. Bardzo mu współczułam, bez względu na to, czy targnął się na swoje życie czy został przypadkowo potrącony i gdybym otrzymała jednoznaczną informację, że nie udało się go uratować, na pewno by mnie to zasmuciło. Jednak w tamtej chwili stresorem silniejszym niż ten wypadek było dla mnie przetrwanie w przedziale pełnym ludzi, z perspektywą czasu oczekiwania jako wielkiej niewiadomej, podczas gdy ja czułam, że za chwilę eksploduję od nadmiaru bodźców społecznych, zwłaszcza biorąc pod uwagę wcześniejsze doświadczenia i moją kondycję fizyczną. To, co teraz pomaga mi spojrzeć na całe to doświadczenie z innej strony, jest właśnie Self-Reg. Nie tylko poznanie samego siebie, ale także zobaczenie różnic pomiędzy własnym profilem społecznym a tym, który jest (lub wydaje mi się być) najbardziej rozpowszechniony. Nie po to, żeby dokonywać oceny w kontekście tego, co jest dobre czy lepsze. Raczej życzyłabym całemu światu więcej łagodności i akceptacji dla odmienności, a przede wszystkim zobaczenia w tych rozbieżnościach ogromnego potencjału, z którego może skorzystać więcej osób.
Moje stado
W poniedziałek podzieliłam się w grupie dla rodziców cytatem S. Shankera o wyjątkowych kompetencjach Self-Reg każdej jednostki, rodziny, kultury i społeczności. Od siebie chciałabym dodać, że każde stado ma swoją strukturę i jest w nim miejsce na całe spektrum różnorodności. Nie potrzebujemy grupy klonów o jednakowych zasobach, tylko całego szeregu indywidualności, wnoszących swoją wyjątkowość w budowanie tej struktury. Ja nie należę do tych, którzy podążają za stadem i nawet nie do końca rozumiem, co mówi innym, żeby taki robili. Jestem osobnikiem o dużej wrażliwości i rejestruję mnóstwo bodźców, co sprawia, że cały czas trwam w stanie lekko podwyższonego napięcia – obserwuję, analizuję, chcę być gotowa na różne ewentualności. W bardziej pierwotnych warunkach to pewnie ja bym zauważała realne zagrożenia jako jedna z pierwszych i ostrzegała resztę. Wtedy w przedziale pociągu przeżywałam społeczny koszmar – wyraźnie odczuwałam i rejestrowałam wszystkie reakcje moich towarzyszy. Nie zaraziłam się ich niepokojem czy strachem o tamtego człowieka, bo ten temat rozpracowałam jako pierwszy i podjęłam decyzję, że moja panika czy zdenerwowanie nie ma tutaj większego sensu. Zwłaszcza biorąc pod uwagę okoliczności – nie znałam nawet jego personaliów i nie byłam w stanie realnie mu pomóc. Zachowałam więc tę energię, którą straciłabym na zamartwianie się, żeby ją zainwestować w moje własne stado – mnie i inne osoby, z którymi miałam się zobaczyć po powrocie. Wciąż jednak byłam wewnątrz innego stada, które symbolicznie opłakiwało krzywdę, a być może śmierć, jednego z podobnych sobie. Stada, w którym były osoby wyrażające zdecydowaną dezaprobatę moich reakcji i próbujące „zmusić” mnie do zmiany postawy. Czy wydawało mi się, że aprobata była mi potrzebna i przeze mnie pożądana? Wtedy pewnie tak. Jestem bardzo autonomiczna społecznie i rzadko doświadczam chęci potwierdzenia słuszności moich wyborów przez najliczniej reprezentowaną grupę. Najczęściej wiem, co robię i dlaczego, zatem uzasadnienie mam gotowe tuż po podjęciu decyzji, ale przed wprowadzeniem jej w życie. Jest to dla mnie kwestia domeny poznawczej, a nie społecznej. Tamten wieczór w pociągu był jednak trochę inny. Po ponad tygodniu doświadczania nacisków i moich prób dopasowania się do większości, nie miałam już na to więcej zasobów i skapitulowałam. Byłam od dłuższego czasu pod wpływem nadmiernego stresu, miałam mało energii, a napięcie nagle gwałtownie wzrosło. W takich okolicznościach ta dezaprobata mnie zraniła, stając się silnym stresorem społecznym. Bo to ja przez cały ten czas zużywałam mnóstwo energii na wchodzenie w rolę członka stada, która nie odpowiadała wcale mojemu profilowi społecznemu, a takie przedsięwzięcia nie zdarzają mi się często. Mimo tego czułam, że mój wysiłek nie został zauważony i adekwatne doceniony. Od kiedy zgłębiam Self-Reg na poziomie zaawansowanym, mam często w głowie alternatywne scenariusze dla tego i podobnych temu doświadczeń. Myślę o tym, jak stworzyć Selfregowe Niebo i zachęcić inne osoby do budowania stada opartego na zrozumieniu i dostrzeganiu nie tylko samych efektów, ale także wysiłków innych. Mojego wymarzonego stada. Stada, z którego mogłabym się na chwilę w miarę bezboleśnie ulotnić zawsze wtedy, kiedy stresory społeczne mnie przygniatają i czuję, że chcę i muszę odetchnąć w samotności. Stada, do którego mogłabym później płynnie wrócić, bez zbędnych pytań i dociekania. Wyobrażam je sobie jak takiego wielkiego, ciepłego stwora, który czeka z otwartymi ramionami. Nie jakoś bardzo szeroko otwartymi, żeby nie budować niepotrzebnego napięcia i perspektywy ewentualnego zawodu, jeżeli nie będę miała ochoty skorzystać z tej opcji. Stwora, który mnie przytuli wtedy, kiedy w te ramiona wpadnę i powie: „dobrze, że jesteś”, ale jeżeli dam znak, że chcę się na chwilę wyswobodzić, rozluźni uścisk i usłyszę: „leć”.
Poniżej znajdziesz linki do pozostałych artykułów na temat stresorów z obszarów:
Jeżeli chcesz się dowiedzieć, jakie tematy poruszam i zamierzam prezentować na blogu, zajrzyj do tego wpisu. Te teksty są zaś o mnie i moich oczekiwaniach.
Wprowadzenie do wprowadzenia nt. Self-Reg znajdziesz w nagraniu transmisji na żywo pt. „Self-Reg: Równowaga w trzech kolorach”. Opis samej metody Self-Reg jest dostępny w tym nagraniu transmisji na żywo pt. „Self-Reg: Co wewnątrz, to na zewnątrz”.
Poślij ten tekst dalej, jeżeli przyniósł Ci wartościowe informacje. Tutaj znajdziesz mój fanpejdż na FB.
Dziękuję za Twój czas!
Popłakałam się czytając ten tekst…mój syn jest taki jak Ty. Dopiero niedawno trafiłam na self-reg i dopiero teraz zaczynam go rozumieć, a raczej jeszcze nie rozumiem ale inaczej patrzę na jego zachowanie, czyli częste poddenerwowanie, chęć ciągłego siedzenia w zaciszu domowym, ogromna niechęć do kontaktu z nowopoznanymi osobami. Mój problem polega na tym, że ja jestem jego odwrotnością, uwielbiam przebywać wśród ludzi, ciągle zmieniałaby miejsca, w nowym środowisku czuje się cudowne… Mam wyjątkowe dziecko, tylko ja muszę jeszcze nad sobą popracować:) syn ma 8 lat i bardzo żałuję, że tak długo naciskałam, żeby on się do nas dostosował. Na szczęście, że bardzo bystry i świadomy siebie, co chce, co nie i najczęściej twardo obstawał przy swoim😉 dzięki temu nie wpakowałam go sytuację, które działały by na niego destrukcyjnie.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Cześć Sylwia, dziękuję za ten osobisty komentarz ❤ . Ja akurat jestem osobą, która lubi zmiany i szybko się przystosowuje, ale kontakty społeczne więcej mi zabierają niż dają, więc ostrożnie je planuję. To, co jest piękne w Twojej wypowiedzi, to świadomość tego, że Twój syn jest inny niż Ty, a więc jego potrzeby też. Bez tej wiedzy nie bardzo mogłaś inaczej postępować. Czasami niewielkie "zaburzenie" potrafi zupełnie zmienić sytuację i wierzę, że taka zmiana może Wam pomóc zbudować bezpieczną przystań dla Was obojga – czego Wam serdecznie życzę.
PolubieniePolubienie