„Self-regowa” burza

Popełniłam dzisiaj taki krótki tekst, którym chciałabym się podzielić, a tym samym zainteresować tematyką Self-Reg, czyli samoregulacji, szczególnie osoby, które spędzają bardzo dużo czasu ze swoim dzieckiem bez obecności innych dorosłych – zwłaszcza samodzielni rodzice. Czasu nie mam zbyt wiele, dlatego większość tematów wyłącznie wspominam/nakreślam/zapowiadam. Inne teksty powoli powstają, ale one wymagają większych nakładów, różnej maści – czasu, wcześniejszego przygotowania, studiowania wielu źródeł… W międzyczasie będzie więc o tym jak self-regowo wczoraj wybuchłam – dwa razy! Jeżeli znasz już metodę Self-Reg, to możesz teraz myśleć, że coś mi się pomyliło. Jak to wybuchłaś self-regowo? Przecież to nonsens. Ano nie.

Pierwszy raz zetknęłam się z nazwą „Self-Reg” mniej więcej rok temu. Wtedy też w moje ręce trafiła książka Stuarta Shankera, opisująca tę metodę. Do tej pory nie udało mi się jej w całości przeczytać, ale cały czas walczę. Nieszczególnie odpowiada mi formuła tej pozycji, a także styl. Czytam ją w oryginale, być może polskie tłumaczenie jest lepsze niż oryginał. Jeżeli Ty też chcesz się tego podjąć, to gorąco polecam dołączenie do wyzwania książkowego. Można zacząć w każdym momencie, czytać w swoim tempie, zapoznając się z wpisami zamieszczonymi w grupie self-regowej, które zdecydowanie pomagają lepiej zrozumieć przyswajane informacje z książki. Mam jednak za sobą lekturę innych źródeł na temat Self-Reg i muszę przyznać, że uważam zetknięcie się z tym terminem za niezwykle odkrywcze. Bo ja „znałam” tę metodę (to moja naturalna technika radzenia sobie ze stresem) i stosowałam ją od dawna, ale nie byłam tego świadoma. Samo uzmysłowienie sobie tego stanu rzeczy sprawia, że działa ona na mnie lepiej. Taki emocjonalny efekt placebo. W skrócie można powiedzieć, że Self-Reg to strategia regulowania poziomu własnego pobudzenia. Stuart Shanker, na podstawie najnowszych badań, obala mit samokontroli jako techniki, którą można wyćwiczyć. Przekonuje, że nasze reakcje zależą od tego, jak dobrze znamy siebie i w jakim stopniu potrafimy rozpoznawać czynniki, które zmieniają nasze pobudzenie i nimi zarządzać. Zasadniczo ma nam to pomóc radzić sobie z szeroko pojętym stresem – więcej szczegółów dotyczących tej metody już wkrótce.

W każdym razie od pewnego czasu stosuję Self-Reg świadomie i efekty są zdumiewające. Udało mi się zidentyfikować sporą grupę stresorów, pozornie niegroźnych i zwyczajnych, które bardzo silnie wpływały na moje samopoczucie i reaktywność. Już wcześniej dużo czasu spędzałam na analizowaniu swoich reakcji, ale teraz doskonalę również przeformułowanie, więc skuteczniej redukuję poziom stresu, także dzięki reagowaniu w odpowiedni sposób i dbaniu o regenerację. Właśnie to ostatnie słowo jest kluczowe w mojej historii. Przejdźmy więc do niej po tym nieco przydługim wstępie (miało być krótko, wiem, ale to silniejsze ode mnie)…

Poranek, południe i wczesne popołudnie były przyjemne i produktywne. Mało stresu podczas szykowania nas do wyjścia, w pracy udało mi się dopracować duży kawałek publikacji. Czułam się wyjątkowo spokojna, także dlatego, że w weekend nadrobiłam w końcu kilka rzeczy, które od dawna leżały odłogiem i już nawet nie błagały o moją uwagę. Zrelaksowana ja, dobry nastrój, autobus, który się wyjątkowo nie spóźnił, piękna pogoda – to wszystko sprawiło, że nawet konieczność niesienia córki ze żłobka na przystanek na rękach i jednoczesne pchanie wózka obłożonego moimi i jej rzeczami (nasza codzienność) mnie nie zirytowało. Udało mi się też dojechać z nią do domu w miłej, spokojnej atmosferze – często jest zupełnie inaczej, wtedy wzrasta mój poziom pobudzenia, łatwo się denerwuję i często jestem zmęczona i zła (a i głodna – więc to mieszanka wybuchowa) zanim w ogóle dotrzemy do domu, gdzie czeka na mnie drugi etat, a może nawet trzeci, albo czwarty… Mam przeważnie ok. 3 godzin na ogarnięcie wszystkich spraw (a jest ich sporo), zanim przyjdzie pora na szykowanie dziecka do snu. Jestem samodzielnym rodzicem, więc wszystko robię sama, od początku dnia do końca, a moja warta trwa także w nocy – mam „nieśpiącą” wymagającą latorośl. Dni, w których mogę liczyć na pomoc, wyglądają zupełnie inaczej, ale te w pojedynkę to orka i przeważnie trudno mi być zrelaksowaną, cierpliwą i łagodną matką. Tego dnia było zgoła inaczej. Udało mi się też po drodze kupić ciekawy gadżet dla córki, a także gotowe danie na obiad. Normalnie cud-miód. Tuż pod blokiem uderzyła mnie pewna myśl – czułam się tak zadowolona, że zaczęłam się obawiać jakiejś przykrej niespodzianki w domu. Takiej, która zepsuje ten pozytywny nastrój i chociaż będę próbowała zachować spokój, to nie dam rady. Zirytuję się, stracę cierpliwość i wybuchnę, będę krzyczeć, na kogoś (córkę, koty) albo po prostu w eter. Niestety, takie schematy zachowań obserwowałam w dzieciństwie, u członków najbliższej rodziny, ale także innych dorosłych, którzy mieli wpływ na kształtowanie mojego charakteru i zachowań. Samokontrola kończy się tam, gdzie dostajesz o jeden cios za dużo i wtedy już nie ma nic. Nagle jesteś tylko Ty i Twoja złość/gniew, z którymi nie masz pojęcia, co się robi, bo tego Cię nie nauczyli rodzice, opiekunowie, nauczyciele, a sam(a) nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak to wszystko działa, skąd się bierze i że można inaczej. Wewnętrzna burza znajduje w końcu ujście i robisz TO. Coś, czego wcale nie chcesz, czego natychmiast żałujesz, ale nie możesz przestać. Ja na szczęście w tych najbardziej krytycznych momentach „tylko” krzyczę i mówię okropne rzeczy, ale znam – także z własnego doświadczenia – inne formy wyładowania gniewu i złości. Udało mi się jednak tę myśl o „nieuchronnej destrukcji” wyłapać i uśmiechnęłam się do siebie. To także jedna ze składowych samoregulacji. Zdajesz sobie sprawę, że sposób myślenia ogromnie wpływa na Twoje zachowanie. Z czasem uczysz się tego, jak takie czarne myśli przeformułować, między innymi po to, żeby się niepotrzebnie nie nakręcać. Zrozumiałam, że jeżeli coś nieprzyjemnego czeka na mnie w domu, to nic na to już nie mogę poradzić, bo to już tam jest. Moja wyobraźnia podpowiadała mi (jak zwykle) scenariusze bardzo tragiczne – np. wczoraj był to kot zawieszony na uchylonym oknie, które zapomniałam zamknąć – chociaż większość z nich nigdy się nie wydarzyła (nie było nawet przesłanek, żeby w ogóle podejrzewać zostawienie uchylonego okna – zawsze to sprawdzam przed wyjściem).  Otworzyłam drzwi i odetchnęłam z ulgą. Oba koty żywe. Uff… Mieszkanie wyglądało z grubsza jak zwykle, ale zaraz zaraz… Co to za okropny zapach? Kto ma koty, może szybko zgadnie, co na mnie czekało w domu. Twardzielom sugeruję zapoznać się z tematem tzw. „saneczkowania”, zorientowani już wiedzą, a wrażliwcom tylko oględnie napiszę, że kocia kupa (kupa – mój największy zapachowy i dotykowy stresor) była w wielu różnych miejscach, gdzie jej być nie powinno. Daruję sobie wnikanie w szczegóły. Powiedzmy, że sprzątnięcie tego to była dla mnie trauma, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Miałam też dodatkowe zadanie, a nawet dwa (czy w sumie trzy) – trzymać koty i dziecko z daleka od tego zamieszania. Kto zna moich domowników, ten wie, że to nie jest łatwe. Trzymać ich z dala od czegoś? Przecież to jest właśnie najlepszy powód, żeby wejść w sam środek, wdepnąć, dotknąć i jeszcze roznieść to dalej. Na szczęście udało mi się w miarę sprawnie uporać ze sprzątaniem, zachować autentyczny spokój, tylko trochę ponarzekać i utrzymać bezpieczny dystans między kotami, dzieckiem a strefą rażenia. Po odsapnięciu uznałam, że już mnie nie mdli i mogę coś zjeść (głód to jeden z moich ogromnych stresorów w obszarze biologicznym, potrafi naprawdę odbierać rozum). Byłam naprawdę zadowolona z własnych reakcji, zdolności do robienia przerw, regulowania, obserwowania, a nawet uspokajania i regulowania innych stworzeń wokół mnie. Później poszło już z górki – dziecko straciło pozytywny humor i marudziło intensywnie (nic nowego), obiad okazał się niejadalny, dziwny zapach jeszcze długo się utrzymywał (kolejny stresor biologiczny – zapachy), pracujący wyciąg doprowadzał mnie do szału (jestem nadwrażliwa na dźwięki), było więcej kupy (matki i właściciele zwierząt mają dosłownie przesrane, codziennie i to wiele razy), oprócz tego same „standardy”, czyli pranie, oporządzenie kotów, pakowanie, przygotowanie nam kolacji i jedzenia na następny dzień plus nadrabianie w pośpiechu codziennych obowiązków, w tym także krótka przerwa na odpoczynek, a nawet trochę zabawy z dzieckiem. Tak, w końcu puściły mi nerwy. Dwa razy. Jeden „ werbalny atak” był dość nieprzyjemny, bo uderzał w konkretne stworzenie. Drugiego nie pamiętam, ale wiem, że miał miejsce. Dzień zakończył się w atmosferze w miarę spokojnej, udało mi się zrobić większość tego, co zwykle muszę, córka przespała pierwszych parę godzin głęboko, więc mogłam kontynuować aktywność. Ostatecznie obudziła się z płaczem, narzekając na ból (w samym środku finalizowania przeze mnie płatności za paczkę, która nie wiem ile tygodni/miesięcy czeka na wysyłkę), ale nawet to nie wytrąciło mnie z równowagi na dłużej. Położyłam się spać, w miarę zadowolona i zrelaksowana, a następnie wstałam w niezłym humorze po zaledwie 5 godzinach przerywanego snu. Dziś nie czuję się już tak świetnie fizycznie jak wczoraj, ale mimo tego nie mam na co narzekać. Opisane przeze mnie czynności i wydarzenia to mniej więcej jedna trzecia wczorajszego popołudnia i wieczora. Moje dni są bardzo intensywne i nie chcę tutaj się na tym skupiać, chociaż podałam wystarczająco dużo szczegółów. W jakim celu się nad tym rozwodzę i przytaczam te wszystkie informacje? Ano właśnie – udało mi się przywrócić równowagę WIELE RAZY tego samego popołudnia, w tym także po dwóch wybuchach złości i/lub gniewu, które przeważnie psują bardzo dużo w moim przypadku. Taka strategia byłaby niemożliwa bez samoregulacji. Od wejścia do domu do położenia córki do łóżka minęły 4 godziny. W tym czasie wydarzyło się tak dużo, że nawet nie mogę już dzisiaj napisać konkretnie, co i w jakiej kolejności – mózg naturalnie się broni i wymazuje zbędne informacje. Bez świadomego stosowania Self-Reg nasz dzień „skończyłby się” po wejściu na kociej kupie. Miałam takich całe tabuny (dni, nie kup na podłodze na szczęście, chociaż ta nie była pierwsza). Jeden cios i tracisz całą energię. Nie masz siły stawiać czoła reszcie dnia, a tu czeka na Ciebie dziecko, od którego nie ma urlopu i nikt nie przyjdzie, żeby Cię zmienić. Nie zrobiłabym nawet połowy tego, co udało mi się wczoraj i podejrzewam, że wybuchów byłoby więcej, silniejszych i bardzo destrukcyjnych. A to dopiero poniedziałek… Niezły byłby to początek tygodnia. Na szczęście, czy raczej dzięki mojej pracy nad sobą, Self-Reg zrobiło swoją robotę. Każdy wspomniany przeze mnie szczegół ma znaczenie – produktywny weekend połączony z ładowaniem akumulatorów, dużo akceptacji dla wykonywania czynności, których nie można uniknąć, świadome sterowanie myślami, ustalanie priorytetów (czyli „uratowałam” posiłek przez zjedzenie czegoś innego wiedząc, że głód to ostatnie, czego wtedy potrzebowałam), stosowanie technik ułatwiających przetrwanie (w pewnym momencie włożyłam zatyczki do uszu, tak bardzo nie mogłam znieść dźwieków wydawanych przez wyciąg, hałasu ulicy i córki dogrywającej do tego jęczący pokład), chwile relaksu (zabawa z córką, czytanie czegoś interesującego w internecie przez kilka minut, zaleganie na łóżku przez kolejnych kilka i przytulanie), opóźnianie niektórych kroków, obserwowanie własnych reakcji, a przede wszystkim zrozumienie i łagodność dla siebie. Wybaczyłam sobie psioczenie pod nosem podczas ścierania podłogi, a później pierwszy, intensywniejszy wybuch złości. Pozostałam jednak czujna. Dzięki temu drugi zatrzymałam, jeszcze zanim się skończył. Jak już wspominałam, nawet nie pamiętam, czego dotyczył, bo nie zdążyłam tego do końca wypowiedzieć. Jakieś tam podnoszenie głosu było, ale bez szału – dosłownie i w przenośni. Na koniec polewa z pozytywnych myśli, czyli docenianie siebie, ile udało się zrobić, samemu! Pomimo przeciwności, trudności, niesprzyjających warunków. Wyszedł z tego całkiem niezły dzień, jeden z wielu, tworzących moją rzeczywistość, a ten konkretny wyreżyserowałam ja i zarządzałam nim osobiście, bez niczyjej pomocy – pracując, wychowując dziecko, prowadząc gospodarstwo domowe i jednocześnie rozwijając inne sfery życia. Uważam, że efekty były zdumiewająco dobre. Nie napiszę nic o nagradzaniu, bo takich technik nie stosuję (jestem przeciwniczką systemów opartych na karach i gratyfikacjach, także w wychowywaniu dziecka, na pewno o tym kiedyś napiszę), ale czułam się usatysfakcjonowana. Motywacja wewnętrzna mode on ;).

Jeżeli zainteresowała Cię tematyka Self-Reg, zaglądaj tu częściej, bo będzie więcej. To tylko taki rozwlekły „krótki” wstęp 😉 .

Tutaj znajdziesz więcej informacji o tym, jakich innych tematów możesz się na tym blogu spodziewać: Plany, plany, plany! Część 1.

Jeżeli masz jakieś sugestie, możesz odezwać się pod tym postem, albo po prostu do mnie napisać.

Więcej na mój temat znajdziesz we wpisie o mnie – pani od wszystkiego.

Wszystkich rodziców w pojedynkę zachęcam do dołączenia do grupy zrelaksowany rodzic w pojedynkę: Self-Reg dla samodzielnych rodziców. Społeczność ta dopiero powstaje, ale mam nadzieję, że wkrótce będzie nas dużo więcej i dzięki temu stworzymy własną wioskę wsparcia. Mile widziani także rodzice, którzy maja wsparcie innych osób, ale spędzają dużo czasu sami ze swoim potomstwem.

Dziękuję za Twój czas!

P.S. Ja naprawdę nie umiem krócej… Część i tak wykasowałam 😛

6 Comments

Dodaj komentarz