Jakiś czas temu zapowiedziałam nowy tekst (także o trudnym poranku), w którym chciałam przybliżyć niektóre przyczyny braku aktywności twórczej z mojej strony, ale nie udało mi się go jeszcze skończyć. Jeden z tych powodów zaatakował ze zwielokrotnioną siłą i wyłączył mnie prawie zupełnie ze wszystkich innych sfer, nie tylko tworzenia tekstów i publikowania ich na blogu. Przez kilka długich tygodni byłam tak chora, że niewiele z tych dni pamiętam. Dzięki temu doświadczeniu doceniłam jednak zmiany, które jakiś czas temu zaszły w moim życiu. Od kiedy nie jestem już zupełnie samodzielnym rodzicem, zdanym przez większość czasu tylko na siebie (pomimo wielu wspaniałych ludzi w moim otoczeniu, nie mogli mnie oni odciążyć przy obowiązkach, które zjadają najwięcej zasobów), chorowanie smakuje nieco słodziej. Zwłaszcza wtedy, kiedy to mnie coś dopada. Dziś rano ponownie doceniłam ten komfort, właśnie z uwagi na brak bufora w postaci wspierającego dorosłego. Takiego, który mógłby mi powiedzieć, że to, co robię, co mówię i w jaki sposób, jako całość prezentują się raczej nieciekawie. Mógłby mi powiedzieć to, zanim sama zdałam sobie z tego sprawę. Cieszę się, że to nastąpiło pomimo braku tego wsparcia. Początkowo miałam zamiar na pisać „na szczęście tak się stało”, ale to nie był przypadek ani fart. Pracowałam nad tym długo, bo całe życie i intensywnie, bo wolnych chwil od zawsze mam niewiele i o tym chciałabym dzisiaj krótko opowiedzieć, dopóki wspomnienia poranka i towarzyszące im emocje są nadal żywe.
Ani prośbą, ani groźbą
Od niedzieli po południu jestem „słomianą wdową” i zajmuję się córką praktycznie sama wtedy, kiedy nie jestem w pracy. Dziś rano obudziłam się znowu trochę za późno. Od poniedziałku zdążanie gdziekolwiek wychodzi mi raczej średnio – nie jestem zmotoryzowana, ktoś zepsuł hamulec w moim rowerze, więc nie mogę z niego korzystać, a komunikacja miejska przeżywa obecnie poferiowy kryzys – do 6.01 była przerwa w szkole). Ach, czy wspomniałam już, że zdecydowanie nie jestem skowronkiem i szczerze nie cierpię budzenia się w środku nocy (czyli przed godziną 9)? Jednak wczoraj udało mi się wstać przed dzieckiem i w spokoju ogarnąć praktycznie wszystko, oprócz przygotowywania jej do wyjścia, bo ono jeszcze spało. Dzisiaj córka obudziła się razem ze mną. Środowe poranki często są trudne z uwagi na nasz rozkład tygodnia, wtorkowe noce po dniu pełnym wrażeń przeważnie też… Wiedząc, że nie ma czasu na ponownie uśpienie dziecka, podczas porannego tulenia i karmienia jej piersią przeglądałam FB i natknęłam się na wpis Anity Janeczek-Romanowskiej (który swoją drogą gorąco Wam polecam), nawet nie wiedząc, że właśnie też mnie czeka nieinstagramowy poranek. Poprzednie dwa nie były najgorsze, a z powodu bardzo napiętego w tym tygodniu grafiku straciłam dziś uważność i to wystarczyło do wywołania małej lawiny. Pomijając wiele szczegółów, które nie pomogą nikomu w zrozumieniu sytuacji, złapałam się na tym, że mówię (czy raczej już prawie krzyczę) do córki takie frazy:
„Przestań krzyczeć, bo koty się boją. To jest też ich dom i mają prawo w spokoju zjeść”
„Skoro nie możesz przestać krzyczeć, to w takim razie wyjdź z kuchni”
„Albo sama wyjdziesz, albo ja Cię wyniosę”
„Nie wchodź tutaj z powrotem, jeżeli nie zamierzasz być cicho. Słyszysz? Jeżeli mnie nie posłuchasz, to będę musiała Cię wyprowadzić i zamknąć w pokoju”
Nie wygląda to najlepiej, prawda? Wyobraź sobie kogoś większego i silniejszego od Ciebie, kto wzburzony wypowiada – prawie wykrzykuje do Ciebie takie komunikaty. Taki obraz tej sytuacji dotarł do mnie dopiero, jak doszłam do zamykania w pokoju. Wtedy się zatrzymałam. „Co ja mówię? Przecież to brzmi jak groźby”. Złapałam tę chwilę uważności i nie dałam jej uciec. Dzięki temu miałam przed sobą co najmniej trzy drogi: (1) kontynuowanie tej samej strategii, (2) zupełne zatrzymanie się i zwrot, (3) nieznaczne przekierowanie. Wybrałam opcję nr 3. Na przerwę i całkowite przeformułowanie tej sytuacji nie miałam ani czasu, ani innych zasobów – byłyśmy na pewno spóźnione (pytanie tylko, ile), mnie zaś brakowało energii po trzeciej kiepskiej nocy. Jednak brak zmiany wyraźnie prowadził mnie do punktu, w którym nie chciałam być, czyli tuż pod ogromną lawinę bez możliwości ucieczki.
Nieidealny rodzic
Nieznaczne przekierowanie nie było rozwiązaniem idealnym, ale czy ja jestem rodzicem idealnym? Oczywiście, że nie 😉 . A czy powinnam być? Zdecydowanie nie! Akurat dziś rano w drodze do pracy usłyszałam bardzo interesujące stwierdzenie, co prawda nie o rodzicielstwie, a o śpiewie, że pewne rzeczy powinny być idealne, ale są takie, które nie muszą. Ba, nawet lepiej, kiedy nie są. Moim zdaniem to znakomicie odnosi się do rodzicielstwa oraz wszystkich innych relacji i związków. Bo jak inaczej nauczyć dziecko wyciągania wniosków z błędów, skoro sami byśmy ich nie popełniali (albo co gorsza – ukrywali)? Od jakiegoś czasu często chodzi mi po głowie takie stwierdzenie, że dobry rodzic to nie jest rodzic idealny. Dobry rodzic to też nie ten, który robi wszystko tak, jak Ty. Dobry rodzic popełnia błędy i jest zdecydowanie nieidealny, ale jednocześnie widzi to, akceptuje i przyjmuje. Wyciąga wnioski, uczy się na własnych błędach, lecz także bierze za nie odpowiedzialność. Prezentując taką postawę własnemu dziecku, potencjalnie przygotowuje je do bycia dobrym rodzicem, ale także przyjacielem, partnerem, współpracownikiem, znajomym, członkiem lokalnej społeczności. Udało mi się uspokoić najpierw siebie, później córkę. Ona sama przeprosiła jeszcze zanim to nastąpiło, co mnie trochę zmyliło i zbyt szybko próbowałam przejść do fazy tłumaczenia. Ostatecznie odroczyłam ten krok i w spokojnej atmosferze udało mi się sprawnie ją ubrać i przygotować do wyjścia. Już w trakcie zrozumiałam, że oprócz niefortunnego wyboru słów i tonu głosu, miałam jej do przekazania ważną informację, a ona ją wyłapała – zaczęła mnie uciszać w obecności kota, chociaż akurat wtedy nie było to konieczne, bo ani ja nie podnosiłam głosu (tylko spokojnie tłumaczyłam jej kolejne kroki naszego przygotowania), ani kot nie był zestresowany.
Nie oceniaj książki po okładce
Chciałabym jeszcze przeformułować jedną kwestię. Zastanów się i odpowiedz sobie, jakie były Twoje pierwsze skojarzenia po przeczytaniu wypowiedzi skierowanych do mojego dziecka wiedząc, że w trakcie podnosiłam głos kilka razy? Czy to było raczej „straciła cierpliwość i zaczęła grozić dziecku, zdarza się”, a może „niby się zna na Self-Reg, ale poległa”, albo „w stresie mówiła, co jej ślina na język przyniesie, też tak mam”, lub „jeszcze długa droga przed nią, tak nie wolno mówić do dziecka”, czy też „w końcu jakieś konkrety, a nie tylko wsłuchiwanie się i czekanie, aż dziecko samo zechce coś zrobić”, ewentualnie „to było uzasadnione i mogło tutaj zadziałać” czy też coś zupełnie spoza tego zestawu? Czy łatwo jest ocenić – pozytywnie lub negatywnie – całe rodzicielstwo na podstawie jednej sytuacji? Pewnie niektórym tak i mi też to się zdarza, chociaż muszę przyznać, że raczej rzadko. Tak się składa, że ta sytuacja była naprawdę inna niż się może pozornie wydawać. Nie groziłam córce, żeby uzyskać posłuszeństwo. W ogóle jej nie groziłam. Chciałam dać jej szansę na wycofanie się z krzyku (nie była to jeszcze histeria i oceniłam, że jest w stanie włączyć samokontrolę – miałam rację) zanim podejmę konieczne kroki i zakończę tę scenę siłowo. Tak, miałam zamiar wynieść swoje krzyczące dziecko i jeżeli nadal nie pozwalałoby kotom bez stresu zjeść, to zamknęłabym drzwi – albo od jej pokoju albo kuchenne, przy czym ona zostałaby po jednej stronie, a po drugiej ja z kotami. Nie mogłam zostawić kotów samych i towarzyszyć córce – trzeba ich pilnować, żeby ten, który je wolniej i nie ma zębów, miał szanse na zjedzenie swojej porcji. Nie mam warunków na karmienie ich osobno bez nadzoru. Nie było drugiego dorosłego, który równolegle mógłby zająć się dzieckiem np. w innym pomieszczeniu. Nie mogłam zaczekać, aż córka się uspokoi albo dać jej tego, czego się domagała (serek waniliowy) po to, żeby uspokoić sytuację, bo krzyczeć zaczęła w trakcie posiłku kotów, co sprawiło, że jeden z nich – ten wolniejszy, a jednocześnie wrażliwszy, łatwo zrażający się do danego pożywienia, bo miska krzywo stała czy pachniała czymś nieodpowiednio – od razu zwiał i nie chciał wrócić. Nie było tutaj warunków na zrobienie tego jeszcze raz, inaczej, lepiej, „idealnie”. Czasu na rozpoczęcie poranka niejako od nowa też nie. Tak, w tamtym momencie zdecydowałam, że potrzeby kotów mają wyższy priorytet, co może nie spodobać się osobom, które mają inne poglądy na temat praw domowych pupili, ale można tutaj podstawić także innego człowieka (np. drugie dziecko). Hierarchia potrzeb, a nie członków rodziny to podstawa mojego podejścia do budowania relacji z innymi. W tamtym momencie, z wielu różnych powodów, wyższy priorytet miała inna potrzeba niż chęć otrzymania serka tu-i-teraz-natychmiast-już-chcę-go-jeść-gdzie-on-jest mojej prawie 3-latki. Treść moich komunikatów miała być wbrew pozorom neutralna. Nie próbowałam wymusić posłuszeństwa, a chciałam jedynie dać szansę na dialog i samodzielne podjęcie decyzji, który scenariusz drugiej stronie bardziej odpowiada. Niestety, sama mając mało zasobów, wyraziłam to w taki sposób, że kombinacja tych konkretnych sformułowań oraz podnoszenie głosu stała się plątaniną gróźb i krzyków. W pewnym momencie uciekł drugi kot (tym razem to ja mówiłam zdecydowanie za głośno) i to mnie także trochę otrzeźwiło. Bo o ile ja znam wszelkie niuanse, które skłoniły mnie do podjęcia takiej, a nie innej decyzji, to moje dziecko tego wszystkiego nie wie i raczej głównie zapamięta nieprzyjemne emocje towarzyszące tym wypowiedziom. Istnieje też duża szansa, że przejdą one do dalszych pokoleń jako utarte, znane sformułowania, którymi się nieporadnie „uspokaja” krzyczące dzieci. Tego nie chciałam. Jednak nie dałabym rady cofnąć kijem Wisły, więc zamiast tego czy dalszego płynięcia z prądem, zdecydowałam się po prostu dotrzeć do brzegu.
Jeżeli spodobał Ci się ten tekst, to liczę na komentarz lub inną reakcję (np. polubienie, udostępnienie). Będzie mi też bardzo miło, jeżeli zajrzysz na mój fanpejdż na FB.